środa, 26 grudnia 2012

Święta

Święta, święta i po świętach?
Nie do końca, zważywszy na kalorie pochłonięte podczas trzech dni sytej uczty w imię co dla niektórych Bożego Narodzenia a dla innych pretekstowych kolejnych  Dni Świętego Spokoju. Mi chyba bliżej do tego drugiego. Nie jestem zbyt religijna. Nie pluję pianą też na religię. Chyba jestem bierna, trochę zobojętniała, a może i poddająca się otoczeniu. Lubię atmosferę, spotkania z najbliższymi, pyszności i dawanie prezentów. To wszystko. Wracając jednak do kalorii i kilku dodatkowych cm w pasie (oby to tylko tam!) jestem zmęczona jedzeniem, a o dziwo jeszcze bardziej głodna. Wstrzymuję się jednak. Zalewam brzuszysko na przemian to zieloną to czerwoną herbatą. I wodą z jodem. Moją ulubioną. Naprawdę polecam każdemu, kto cierpi katusze po sytym obżarstwie.
To chyba taki mój "pierwszy raz" kiedy ze Świąt wrócę z dodatkowym zapasem. Zawsze pilnowałam swoich możliwości, obwodu pasa etc. A niech mnie! W tym roku poszłam na całość.
Odpracuję przed a może po Sylwestrze?
Na święta od Matki Ziemi dostałam wiosnę pod choinkę. Jest cudownie ciepło. Wigilię spędziliśmy przy otwartych drzwiach balkonu. Sylwester bez deski i sanek się w tym roku obejdzie. Nie ważne...
Będzie przed sylwestrowa kolejna Wigilia z przyjaciółmi. I dopiero teraz zacznę potrawy szykować.
Tutaj dowodziła mama. Ja przyjechałam na gotowe.
Gotować zacznę od jutra.
A dzisiaj Świąt Wesołych, Smacznych i Upojnych!


niedziela, 16 grudnia 2012

Pasztet warzywny

Powoli szykuję się do świąt. Za nami kiermasz - przyznaję udany. Wszystkich gorąco zachęcam do zakupów tworów rękodzielnictwa. Wspierajmy lokalnych artystów, którym w tym kraju wciąż trudno dorobić się na "swoje".

Kiermasz jednak zaliczony. Egzamin z migowego też. Ostatni stopień. Będzie brakować - jak nic.
Na szczęście pozostaje mi jeszcze świetlica dla niesłyszących, której nie raczę porzucić - o nie!

Wyjątkowo w tym roku nie cierpię na gorączkę przedświąteczną. Prezenty przygotowane. O jedzenie jakoś się nie martwię, w końcu potrawy są bezmięsne według polskiej (a może i nie tylko) tradycji. Karpia u mnie w domu nie ma. Jakoś przeciwni jesteśmy tej bestialskiej metodzie znęcania się nad rybą w imię pamięci narodzin kogokolwiek. I jestem tym bardziej szczęśliwa, że karpia nigdy nie jadłam - nawet nie próbowałam. Cieszy mnie to niezmiernie.

Dzisiaj będzie nie o rybie, ale o niekoniecznie Wigilijnym pasztecie.

PASZTET WARZYWNY W TRZECH KOLORACH:

4 duże  obrane marchewki
1 brokuł
1 kalafior
małe opakowanie śmietany kremówki
6 plastrów sera żółtego
3 łyżki mąki
sól
pieprz
przyprawy wedle uznania


Warzywa ugotować (osobno brokuł, kalafior, marchewki) w osolonej wodzie. Odcedzić i opłukać zimną wodą.
Warzywa miksujemy (każde osobno). Śmietanę ubijamy.
Dodajemy do każdego warzywa po 1/3 śmietany, po łyżce mąki, sól, pieprz i inne przyprawy. (Ja brokuł przyprawiłam czosnkiem, marchewkę curry, kalafior pozostawiłam z samą solą i pieprzem, do każdej warstwy dodałam też majeranek, oregano i bazylię).  Jeśli masy nie są gęsto możecie zwiększyć ilość mąki.
W podłużnej formie rozprowadzić papkę marchewkową i pieczemy w temperaturze 160 stopni przez 25 minut. Następnie wyciągamy formę kładziemy dwa plastry sera i nakładamy warstwę z kalafiora. Pieczemy przez kolejne 25 minut. Wyciągamy kładziemy dwa plastry sera i papkę z brokuła. I pieczemy przez 40 minut. Pierwsze 20 minut na grzanie z góry i dołu, pozostałe 20 minut na grzanie od dołu.  Na górną warstwę nakładamy plasterki sera i wkładamy do wyłączone, ale jeszcze ciepłego piekarnika.

Jeśli zostanie farsz, to nie wyrzucajcie, można z nich placki zrobić. Zagęścić mąką  dodać pokrojoną cebulkę i smażyć po kilka minut z każdej strony.












wtorek, 4 grudnia 2012

Budyń z awokado

Na szybko na dobranoc. Awokado to jeden z moich ulubionych owoców (obok liczi i jagód). Zabrakło mi nagle słodkiego (chociaż za słodkim ogólnie nie przepadam). Samo awokado słodkie nie jest. Jak to mówi mój Kamil - "ma posmak mdłego mydła". Długo trwało zanim namówiłam go do pasty z awokado na kanapki. Trochę zmodyfikowałam i się udało - dzisiaj smakuje się w tej paście. Ale nie o niej dzisiaj chciałam. A o słodkiej wersji awokado.

BUDYŃ CZEKOLADOWY Z AWOKADO:

2 awokado
6 łyżek mleka 
6 łyżek kakao (do wyboru słodzone lub gorzkie)
4-6 łyżek miodu (w zależności od tego jakie wybierzecie kakao
Listki miętki (do ozdoby)

Awokado obieramy, usuwamy pestki. Wszystkie składniki miksujemy do uzyskania jednolitej masy. Dekorujemy miętką. 



sobota, 1 grudnia 2012

Kalafior w cieście

Zima tuż tuż, chyba już na dobre... do czasu oczywiście - wiosny, która jednak póki co dalej niż bliżej. Weekendy są dla mnie pracowite. Z grupą niesamowicie charakternych i wyjątkowych ludzi uczęszczam na kurs "Zawód Pamiątkarz". Ciągle jestem jeszcze pod dużym wrażeniem manualnych zdolności koleżanek i kolegów po "pamiątkowym fachu". Dostał dzisiaj piękną bombkę i pyszne pierniczki. Może w tym roku i ja popełnię piernikowy debiut(?). Bo póki co to tylko pierniczę o własnych planach na wypieki. A w pieczeniu słodkości nie jestem kulinarnym mistrzem. Troszkę szkoda, może się jeszcze nauczę...
A propos pracowitych dni. W poniedziałki i środy uczęszczam na kurs języka migowego. Wtorki spędzam w świetlicy dla głuchoniemych. Razem z przyjacielem migam od niespełna roku. Skończyliśmy pierwszy, drugi stopień, jesteśmy tuż przed końcem trzeciego. W związku z tym kursem mój przyjaciel dwa razy w tygodniu gości u mnie na obiedzie. Poniedziałki aj pichcę, w środy on w kuchni czaruje.
Lubimy się zaskakiwać, zadowalać nawzajem kubki smakowe.  Dlatego ostatnio zrobiłam dla niego:

KALAFIOR W CIEŚCIE NALEŚNIKOWYM Z MIGDAŁAMI

główka kalafiora
mleko
mąka
paczka migdałów
pieprz
sól
bazylia
oregano
olej


Kalafior płuczemy, dzielimy na części i gotujemy w osolonej wodzie, uważając by nie rozgotować go. Odcedzamy. Na patelni prażymy migdały. Jeśli kupiliśmy płatki migdałów to prażymy je od razu, natomiast jeśli kupiliśmy migdały w skórce, pierw polewamy je wrzątkiem następnie usuwamy brązową skórkę i blenderujemy na drobne kawałki. W takiej postaci dopiero je prażymy. Z mleka i mąki robimy ciasto naleśnikowe. Doprawiamy je bazylią, oregano, solą i pieprzem. Dodajemy do ciasta uprażone migdały - dokładnie mieszamy. Na patelni rozgrzewamy dużą ilość oleju. Kalafior moczymy w cieście i smażymy z każdej strony do momentu aż zarumieni się na złoty kolor.

Migdały możemy zastąpić sezamem. Ich smak jest bardziej wyrazisty. Migdały zdecydowanie dają delikatniejszy smak. Sezam nie poddajemy procesowi prażenia. Bezpośrednio dodajemy do ciasta (od jednej do dwóch garści sezamu  - w zależności od ilości ciasta i kalafiora). Przyprawiamy podobnie - ja dodatkowo dodaję dodatkowo odrobinę curry.
Mi osobiście opcja z sezamem bardziej smakuje. Jednak dzisiaj zawiódł mnie sklep, który sezamu nie posiadał. Jednak mój przyjaciel i partner byli zadowoleni z ciasta z migdałami.
Trzeba eksperymentować - każdy ma inny smak.


piątek, 30 listopada 2012

Krupnik

Tak się zastanawiam nad tą całą aferą GMO, która teraz się dzieje w Polsce. GMO oczywiście nie popieram i nie rozumiem dlaczego próbuje nam się mydlić oczy. Co to za kraj, w którym ponad 70% społeczeństwa mówi GMO "NIE!", a rząd mimo wszystko debatuje. Idyllą byłoby myśleć, że rząd jest dla nas - ale z założenia powinno tak być. Popieram referendum, ale tak jak w przypadku ACTA, tak i teraz pewnie do niego nie dojdzie. Pozostaje jednak we mnie nutka nadziei, że "Pan z wąsem" (prezydent) jeśli będzie trzeba zawetuje ustawę. Czasem mu wychodzi w woli "rozsądku" mimo iż jest myśliwym - czego nigdy nie zrozumiem.

Przypomina mi się podobna sytuacja z gazem łupkowym, kiedy amerykański rząd  i przedsiębiorcy mamili społeczeństwem, że kopalnie gazu, jak i sam gaz nie jest szkodliwy dla człowieka.
Świetnie całą sytuację pokazał twórca filmu "Gasland" (każdemu gorąco polecam, zwłaszcza tym, którzy nie potrafią obrać stanowiska względem gazu łupkowego i ich kopalniom w Polsce). Mieszkańcy pokazywali skutki wydobywania gazu, jak płonie im woda w kranach, jak ryby umierają w okolicach z powodu zatrucia. I przyjeżdżali wtedy "mądrzy" Panowie i prosto w oczy stwierdzali, że woda jest zdatna do picia. Jest scena w tym filmie, kiedy jeden z mieszkańców nalewa wodę do szklanki i mówi "To niech ją Pan wypije". Nie wypija - oczywiście. Zdaje sobie sprawę jak bardzo skażona jest ta woda, ale nie przeszkadza mu trucie innych tą samą wodą za pomocą swoich kłamstw i obietnic.
I tak jest z GMO. Chciałabym zobaczyć wszystkich chętnych polityków, którzy dobrowolnie będą się żywić żywnością modyfikowaną. Te niedzielne poranki w domach ministrów, kiedy tatuś faszeruje "ścierwem" swoje własne dzieci...Ale o czym my mówimy - Panów stać na to co najlepsze, kupią za swoje pensje (z naszych podatków) swojej rodzinie to co będzie dla ich zdrowia odpowiednie...

Wracając do kuchni...


Miał być krupnik - będzie krupnik. Z małym poślizgiem - ale jakże smacznym. Zdumiewające jest to, że tak wiele osób krupnika nie lubi. Ja zawsze uwielbiałam. Kiedyś sceptycznie podchodziłam do wizji wegetariańskiego krupnika. Zawsze mi się wydawało, że jest jednym z tych dań, którego nie da się zrobić bez mięsa bez odjęcia mu smaku. Myliłam się, podobnie jak z resztą potraw z tej kategorii, takich jak: fasolka po bretońsku, grochówka, bigos...etc. A jednak - wszystko się da!
Mało tego - mi krupnik wegetariański zdecydowanie jeszcze bardziej smakuje niż ten na mięsie (o ile mnie pamięć nie zawodzi). Zdecydowanie jest gęściej - więcej warzyw, kaszy...

KRUPNIK

2 marchewki
1 pietruszka
1 cebula
1/2 szklanki kaszy jaglanej
1/2 szklanki kaszy jęczmiennej
2 duże ziemniaki
pęczek natki pietruszki
oliwa
pieprz, sól
2 ząbki czosnku
łyżka suszonego lubczyku
łyżka suszonego majeranku
4-5 ziarenek ziela angielskiego
dwa listki laurowe
śmietana do zabielenia (opcjonalnie)
1-2 łyżki smalcu wegetariańskiego (opcjonalnie)

Cebulę obieramy kroimy w piórka i smażymy na oliwie. Marchewkę, pietruszkę obieramy i kroimy w paski. Kiedy cebula nabiera rumianego koloru dorzucamy do niej marchewkę i pietruszkę. Smażymy na małym ogniu przez kilka minut. Pod koniec smażenia dodajemy wyciśnięty czosnek i smażymy stale mieszając przez niecałą minutę, uważając by czosnek się nie przypalił. Zalewamy wodą (może też być gotowy bulion), wrzucamy pokrojone ziemniaki w kostkę, liski laurowe i ziele angielskie, i gotujemy do momentu aż warzywa będą miękkie. Kaszę jaglaną przelewam wrzątkiem a następnie płuczę w zimnej wodzie (robię to by pozbawić jej gorzkiego smaku), kaszę jęczmienną także opłukuję zimną wodą. Kiedy warzywa w zupie są miękkie dorzucam obydwie kasze i gotuję jeszcze przez 20 minut na małym ogniu pod przykryciem. Doprawiam do smaku lubczykiem, majerankiem, solą i pieprzem (jak ktoś chce może użyć także dodatkowo kostki warzywnej), dodaje smalczyk wegetariański. Czasem zabielam śmietaną, a czasem nie. (trzeba próbować - wedle uznania) i gotuję jeszcze przez kilka minut. Dodaję natkę.
Zupa jak to ma do siebie najbardziej smakuje na drugi dzień, ale ja zajadam się nią już pierwszego zaraz po zrobieniu.




piątek, 23 listopada 2012

Chlebek bananowy

Powiedział do mnie "Pipo!" - pomyślałam "siostra księżniczki - pieszczotliwie - droczy się" - dialog dokonany, czas ledwo przeszły - echo słów odbija się jeszcze po salonie. Tak sobie leżymy "czworostadkiem" w salonie na wszelkich miękkich siedziskach. To może przed snem coś wrzucę. Bo (już) dzisiaj pracowity dla nas dzień.
Szykujemy się na kiermasz - nie na dzisiaj - a w połowie grudnia - niby dopiero - a dla nas jednak już.
Działamy nazbyt chaotycznie, niesystematycznie. Raz robimy - raz nie. To chyba tak samo jak ja z tym blogiem...

Pichciłam przed chwilą jeszcze. Skończyłam jakoś o północy. Bo jutro na kurs (jakże ciekawy! - szczerze - bez ironii)  - od rana nie do nocy, ale jednak 7 godzin...
A chłop w domu głodny... No i zupa zawsze na drugi dzień najlepsza. I zachcianki jesienne...i padło na krupnik. Jak wyszło - jutro będzie... A dzisiaj będzie...


CHLEBEK BANANOWY Z...:

półtorej szklanki mąki
łyżka proszku do pieczenia
szczypta soli

1/3 szklanki oleju
1/3 szklanki cukru
2 banany
1/3 szklanki mleka

dodatki - do wyboru: wiórki kokosowe, suszona żurawina, suszone śliwki...

W jednej misce mieszamy przesiewamy mąkę, proszek do pieczenia i sól.
W drugiej łączymy cukier z olejem. Dokładnie mieszamy składniki.
Obrane banany rozgniatamy widelcem (możemy też "potraktować" je blenderem - wtedy jednak chlebek będzie bardziej miękki i będzie wymagał dodania większej ilości mąki). Dodajemy je razem z mlekiem do cukru z olejem i mieszamy. Dodajemy do tego mąkę z pozostałymi składnikami. Mieszamy trzepaczką. Dodajmy ulubione dodatki. Ja za pierwszym razem dodałam wiórki kokosowe (3 łyżki), za drugim razem suszoną żurawinę (pół szklanki - stanowczo za mało - chlebek z żurawiną robiłam z podwójnej proporcji składników).
Keksówkę smarujemy olejem. Wlewamy masę i zapiekamy w temperaturze 160 stopni na ok 50 minut na dolnym termoobiegu.






poniedziałek, 19 listopada 2012

Kotlety sojowe w jabłkowym sosie

I po chorobie. Grzańce pomogły. Uczciłam to zimnym browarem zwycięstwa.
Wracam w kuchenne łaski, powoli przywracając moc kubków smakowych.
Po każdej chorobie napawam się radością życia. Odradza się we mnie podziw otaczającego nas świata. Z nostalgią przyglądam się sklepowym wystawom pełnym świątecznych ozdób.
Lubię święta. Magię kolorów, światła lampek, sztucznie rozproszonym śniegiem... Jestem sentymentalną. Nawet pierwsza reklama coca-coli z rubasznym Mikołajem przyprawia mnie o uśmiech.

Powoli szykuję w głowie spis potraw na świąteczny stół. Ale to dopiero zarys w mojej podświadomości nieuchronnie i wyjątkowo szybciej mijającego czasu ku rodzinnym dniom.
Ale póki co jeszcze nie świątecznie, ale równie domowo.

Dzisiaj o kotletach sojowych, które nie należą do moich ulubionych. Jak sama soja w formie wszelako przerobionej na kostki, granulaty i inne cuda wianki. Ale w tej formie zajadam się na przepych żołądka, fascynując się za każdym razem smakiem. A mowa o...

KOTLETACH SOJOWYCH W SOSIE JABŁKOWYM

opakowanie kotletów sojowych
bulion warzywny (opcjonalnie)
mąka
przyprawa do "mięsa mielonego"
olej
dwie szklanki soku jabłkowego
7 ząbków czosnku
gałązka tymianku (lub łyżeczka suszonego)
łyżeczka majeranku
liść laurowy
pieprz
sól
pęczek natki pietruszki

Kotlety sojowe gotujemy według przepisu na opakowaniu, w bulionie z dodatkiem listka laurowego. Ja gotuję zawsze dłużej kotlety niż zalecane jest na opakowaniu. Smakują mi tylko w wersji naprawdę mięciutkiej, prawie, że rozgotowanej, ale nie rozpadającej się. Za mało miękkie "zalatują" mi zapachem soi przed ugotowaniem.
Odcedzamy na sitku i lekko przyciskamy widelcem w celu usunięcia nadmiaru wody, jaka nagromadziła się w kotletach. Kotlety posypujemy przyprawą do "mięsa mielonego" lub własną kompozycją przypraw. Obtaczamy kotlety w mącę i smażymy na rozgrzanym oleju z dwóch stron na złoty kolor. Osoby, które jedzą jajka mogą wcześniej kotlety obtoczyć w jajku zmieszanym z mlekiem.
Usmażone kotlety zalewamy szklanką soku jabłkowego (na tej samem patelni z olejem i mąką, która "oderwała" się od kotletów) i dusimy pod przykryciem przez 5 minut. Czosnek kroimy w słupki. Dorzucamy do kotletów i dodajemy rozmaryn i majeranek. Zalewamy drugą szklanką soku.
Gotujemy bez przykrycia do momentu aż sos zgęstnieje, a nadmiar wody odparuje. Doprawiamy solą, pieprzem  i wrzucamy poszatkowaną natkę pietruszki. Gotujemy jeszcze ok 3-5 minut.


7 ząbków czosnku może wydawać się dużo. Jednak jabłko i natka pietruszki niweluje smak czosnku. Jeśli chcecie poczuć faktycznie smak czosnku spokojnie możecie wkroić całą główkę. Czosnek jest fajnym "przegryzaczem" w sosie, który nie jest w ogóle ostry, a jednak bardzo smaczny.

piątek, 16 listopada 2012

Tarta z porem i ziemniakami

Nie zdrowieję. Nawet mi to nie przechodzi przez myśl. Podjęłam się maratonu na wytrzymałość mojego nosa i rekordu Guinness'a w zużyciu chusteczek w ciągu jednego dnia. Kuruję się grzańcem. A może pocieszam. Bo leki nie działają najwyraźniej. Zresztą co można brać na nieposłuszny nos? Kropli nie cierpię, a te wszystkie z serii "błyskawicznie - fast" na mnie nie działają. Skutecznie po nich śpię, tracąc przytomność chwilę po zażyciu. Katar nie ustaje. Budzę się w kałuży swoich smarków. Najwyraźniej te "fast" w moim przypadku tyczy się innego.

To uskuteczniam sobie grzańce. Po jednym na dzień. Jak mi nie przejdzie, zacznę po dwa.
Przyjaciele o mnie dbają. Znosząc mój wygląd kaprawca pokroju "konesera biedronkowego piwa VIP", marudzenie typu "dlaczego właśnie ja???"
I nasycają mój żołądek. Na przykład taką tartą...co się robi w try mig, raz dwa:

TARTA Z POREM I ZIEMNIAKAMI

opakowanie ciasta francuskiego
3-4 duże pory
3-4 większe ziemniaki
2 czubate łyżki masła
sól, pieprz, rozmaryn
1/2 szklanki wody

śmietana kremówka (duże opakowanie)
opakowanie sera mozzarelli (lub innego według upodobań)

Ziemniaki obieramy i kroimy w bardzo cienkie plastry. Białą część porów kroimy w krążki. Pory i ziemniaki smażymy w głębokiej patelni na roztopionym maśle. Doprawiamy solą, pieprzem i rozmarynem (najlepiej świeżym w postaci całej gałązki), zalewamy wodą i dusimy na małym ogniu aż wyparuje woda.

Ciasto francuskie rozwijamy i układamy na blasze. Blachę możemy wcześniej posmarować masłem lub użyć papieru do pieczenia. Na cieście układamy warzywa.  Jeśli używaliśmy gałązki rozmarynu wyciągamy ją.

Śmietanę ubijamy. Następnie doprawiamy solą i pieprzem ją i zalewamy warzywa. Ser kroimy w plastry i układamy  na wierzch.

Pieczemy w temperaturze 180 stopni ok 40 minut (do momentu aż góra się zarumieni).
Ja piekę na funkcji dolny termoobieg.






środa, 14 listopada 2012

Zupa serowa

Po przebytej chorobie przez wszystkich moich znajomych i nieznajomych, przyszła kolej i na mnie. U innych trwało to chwilę, u mnie rozrasta się, kumulując wszystko co złe w moim organizmie. Nie lubię wtedy gotować. Może dlatego, że nie lubię też wtedy jeść. Mam problem ze smakiem, węchem. Wszystko jest dla mnie tak samo nijakie. Przeważnie gotowaniem wtedy zajmują się wszyscy inni. Luby, przyjaciele, a ja tylko z podziwem na nich patrzę żując gile, które wylewają się ze mnie ze wszech stron.
I pada wtedy na zupełnie niezdrową, chamską, śmierdzącą zupę, która jako jedyna nie pozwala mi zapomnieć co to jest węch i smak. Do tego jest szybka w przyrządzeniu co pozwala mi zaoszczędzić czas na dłuższe wylegiwanie się w łóżku, walcząc w pojedynku GORĄCZKA vs JA.

ZUPA SEROWA

trzy kostki serka topionego
3 litry bulionu warzywnego
4-5 ząbków czosnku lub dwie łyżki czosnku granulowanego
jedna cebula (niekoniecznie)
makaron kolanka (lub inny - według upodobań)
pęczek szczypiorku
kiełki (do wyboru)  - ja użyłam kiełki fasoli mung
suszone oregano i bazylia
pieprz ziołowy
kilka listków bazylii do ozdoby
oliwa

Cebulę obieramy, kroimy w piórka i smażymy na oliwie. Pod koniec smażenia dorzucamy sprasowany czosnek i podsmażamy jeszcze przez chwilę. Do zagotowanego bulionu wrzucamy serki oraz cebulę z czosnkiem. Gotujemy na małym ogniu do momentu aż ser się nie rozpuści. Zupę możemy zmiksować, jeśli nie chcemy przegryzać cebulki. Doprawiamy przyprawami i gotujemy jeszcze przez kilka minut. Zupę podajemy z ugotowanym makaronem, posypujemy pokrojonym szczypiorkiem i listkami bazylii oraz kiełkami.


niedziela, 28 października 2012

Kotlety z selera

Pisałam niedawno o depresji jesiennej. I wykrakałam sobie nadchodzące zmiany niby dla mego dobra. Po jesieni ni widu, ni słuchu, bo śniegiem liście zasypało. Nie dobrze. Nie przepadam za zimą. Jestem z gatunku pragnących wiecznego ciepła. Uwielbiam wypić kakao z pierwszym pojawiającym się śniegiem - ot taka tradycja coroczna. Lubię grzane wino, które w termosie zabieram na przyjacielskie "sanki - przebieranki", zapach goździków, cynamonu czy suszonych pomarańczy. I właściwie tyle. Reszta to marazm - grymas małej dziewczynki, której ktoś zabrał lizaka, pozostawiając mróz w zamian.

Dobrze, że pichcić mi się chce...jeszcze... Może wynika to z ciepła, jakie bije z kuchenki lub piekarnika. Domowa namiastka aromatu, który niesie ze sobą rozgrzewającą atmosferę.

Rzuciłam się zatem na piekarnik i na seler.
Od dziecka uwielbiałam wyjadać wszystkie warzywne dodatki z zup. Gotowany por, pietrucha...i seler, znienawidzony chyba przez większość populacji - przynajmniej tej mięsożernej. Mój luby  kiedyś - jak seler to tylko z rodzynkami - "do czasu chłoptasiu" - pomyślała Sylwia robiąc "cholernie selerne kotlety" - I smakowało! W wersji ala "schabowej" z ananasem i "mielonej" zapiekane pod porem. Tym razem będzie o tych drugich:

KOTLETY Z SELERA ZAPIEKANE W POROWYM SOSIE:

jeden duży seler
jedna duża cebula
dwa pory
bułka tarta
3 łyżki masła
3 łyżki mąki
szklanka mleka
śmietana (opcjonalnie)
ser żółty
sól, pieprz i inne przyprawy według uznania
olej


Seler gotujemy w osolonej wodzie do momentu aż zmięknie. Dla mniej cierpliwych można pierw go obrać i pokroić na plastry - wtedy szybciej się ugotuje. Cebule obieramy, kroimy w kostkę i podsmażamy na maśle. Ugotowany seler obieramy i wrzucamy do miksera razem z cebulą i mielimy na drobne. Dodajemy bułkę tartą, przyprawy i formujemy kotlety, które obsmażamy na patelni, aż się lekko zarumienią. Por kroimy drobno (na połówki piórek) i podsmażamy na maśle. Przekładamy do miseczki. Na tej samej patelni robimy zasmażkę z masła, mąki i mleka. Kiedy zasmażka jest gotowa dodajemy do niej pory. Jeśli sos jest za gęsty rozrzedzamy go śmietaną. Doprawiamy wedle uznania. Naczynie żaroodporne smarujemy masłem, układamy w nim kotlety z selera, a następnie zalewamy je sosem. Wkładamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni i pieczemy ok 15-20 minut. Pod koniec pieczenia kotlety posypujemy serem i pieczemy jeszcze 2-3 minuty.

Kotlety można oczywiście jeść też prosto z patelni, bez zapiekania w żadnym sosie. Mi najbardziej smakują wtedy z konfiturą z czerwonej cebuli. Ale o niej następnym razem.




poniedziałek, 15 października 2012

Smalec wegetariański

Miało być jutro - będzie dzisiaj. Przyszli przyjaciele, spałaszowali połowę. Na zdrowie! Nic tak nie cieszy jak uśmiech przyjaciół.
Dwa wpisy w ciągu jednego dnia - niech to będzie takie zadość uczynienie - w ramach przeprosin, jawnej poprawy i usilnych starań.
Ostatnio dopadła mnie jesienno - chwilowa (oby!) depresja połączona z napięciem nie do końca miesiączkowym. W pół płacząc darłam w niebo głosy "chcę pajdę ze smalcem!, proszę, proszę, proszę!". Pewnie wynikło to z posiadania świeżo zrobionych ogóreczków małosolnych - prawdopodobnie ostatnich w tym roku. No i posłałam ze łzami w oczach lubego do sklepu po składniki. I wrócił z niczym. Margaryny "bezwierzęcej" nie było, granulatu nie było. Figa z makiem - ususz sobie jabłka. No i ususzyłam chlipiąc pod piekarnikiem z tęsknoty za smalcem.

Zakodowała mi się w mózgu zachcianka. Pewnie dlatego na drugi dzień już od 7 rano odliczałam godziny do otwarcia sklepu z granulatem.
Do robienia smalcu zabierałam się dwa razy. Pierwszy raz skorzystałam z przepisu internetowego. Było smacznie, ale nie do końca smakowało mi smalcem. Zrobiłam drugi wyszło idealnie:

SMALEC WEGETARIAŃSKI

2 kostki masła lub wegetariańskiej margaryny np. firmy Bartek
jedno duże jabłko
3 duże pieczarki
3 średnie cebule
granulat sojowy (1/3-1/2 opakowania)
trzy łyżki prażonej cebuli
majeranek
zioła prowansalskie
dwa ząbki czosnku
pieprz
sól
oliwa

Pieczarki obieramy i kroimy na małą kostkę lub ścieramy na tarce na dużych oczkach. Podsmażamy na niewielkiej ilości oliwy. Kiedy pieczarki są podsmażone dodajemy cebulę pokrojoną w kostkę. Jabłko obieramy ze skórki, usuwamy środek i trzemy na dużych oczkach tarki. Kiedy cebulka jest miękka dodajemy jabłka i majeranek (ja dodałam ok. dwóch łyżek). Smażymy od 5-10 minut, aż sok z jabłka wyparuje. Granulat sojowy przygotowujemy według przepisy na opakowaniu. Cebulkę z jabłkiem i pieczarkami przekładamy do miski. Na tej samej patelni na niewielkiej ilości oliwy smażymy granulat. Dodajemy łyżkę ziół prowansalski i staramy się usmażyć granulat aż się zarumieni (im bardziej przysmażony tym lepiej jest wyczuwalny w smalcu, zbyt miękki granulat zamienia się w papkę). Można dodać także inne przyprawy lub kostkę warzywną - ja dodawałam kostkę jak gotowałam granulat, dlatego na patelni smażyłam ją tylko w ziołach prowansalskich. Kiedy granulat jest gotowy, dodajemy do niego cebule z jabłkiem i pieczarkami, mieszamy i smażymy jeszcze kilka minut. Doprawiamy solą i pieprzem. Margarynę kroimy i wrzucamy do farszu, dodajemy dwa rozgniecione ząbki czosnku i czekamy aż margaryna się roztopi. Nie zagotowujemy margaryny. Czekamy tylko na jej roztopienie. Doprawiamy jeszcze raz solą i pieprzem i ewentualnie innymi przyprawami. Wrzucamy prażoną cebulkę, mieszamy i przekładamy do słoiczków. Smalczyk stygnie 2-3 godziny i nadaje się do spożycia.




niedziela, 14 października 2012

Prażona cebulka

Słowność kulinarna najwyraźniej mi nie wychodzi. Jesienna chandra, ból palca i dobowe pilnowanie mojego psiaka, który objawia się zdolnościami to samoistnych prób ściągania sobie szwów doprowadziło mnie najwyraźniej do stagnacji "nic więcej nie robienia".

Palca rozwaliłam w blenderze. Przy paskudnym ryżowym kleiku specjalnie dla mojej Śnieżki, by mogła w końcu coś zjeść po operacji. I jako, że jestem z tych co jedzenia marnować nie lubią, nawet tyci tyci, to wsadziłam palca między blenderowe noże.
Nie byłoby by w tym nic dziwnego gdyby blender był wyciągnięty z kontaktu, a  moja druga ręka nie trzymała przycisku "power". I poszło sprawnie po kafelkach...

Zatem kilka dni przerwy od kuchni. No prawie, bo zrobiłam suszone jabłka, konfiturę, wegetariański smalec i prażoną cebulkę. Ozdobiłam multum słoików, starłam ogórki małosolne na zupę i  zrobiłam drugi smalec, bo pierwszy skończył się błyskawicznie.
Powolutku wszystkim się z wami podzielę.

Od wielu lat myślę o weganiźmie. Niestety wszystkie próby kończyły się klapą. Umiem zrezygnować z jajek, mleka, ale ciężko mi się wyrzec wielbionej przeze mnie śmietany i jogurtu. Zawsze podejmowałam się gwałtownej próby porzucenia wszystkiego. Teraz postanowiłam stopniowo wykluczać poszczególne produkty. I padło na jajka - chociaż wszystkie spożywane przeze mnie były z domowych chowów - od przyjaciół. Chociaż tyle w kwestii sumienia. Wszystkie dotąd przepisy, które umieściłam można spokojnie zrobić bez jajek, następne będą robione już bez. Przekonał mnie do tego glut z siemienia lnianego, który przyszło mi robić na potrzeby osłonowe jelita mojej Śnieżki. Konsystencja spokojnie może zastąpić kleiste jajko np przy formowaniu kotletów. A do tego jest o wiele wiele zdrowsze. 



100 g zawarte jest:
42 g tłuszczów w tym 29 g wielonienasyconych kwasów tłuszczowych, 7,5 g jednonienasyconych;
27 g błonnika;
18 g białek o bardzo korzystnym zestawie aminokwasów;
1,6 mg witaminy B1 (126% dziennego rekomendowanego spożycia);
0,473 mg witaminy B6 (36% dziennego rekomendowanego spożycia);
392 mg magnezu (106% dziennego rekomendowanego spożycia);
255 mg wapnia;
5,73 mg żelaza (46% dziennego rekomendowanego spożycia);
4,34 mg cynku (43% dziennego rekomendowanego spożycia).

Przeważnie jem dania lekkie i niskokaloryczne. Chociaż pichcę właściwie co popadnie, nie zależnie od zawartości tłuszczu.
Jesienią jednak zawsze mam ochotę na tak zwane przez moją mamę "chamskie jadło". Oprócz rozgrzewających zupek marzą mi się sojowe parówki, których tak na prawdę nie lubię, wegetariański smalec czy prażoną cebulkę, która zabija ceną w każdym sklepie, a smakiem daleko od biega od tej domowej. Jutro będzie o smalcu, dzisiaj o cebulce:

PRAŻONA CEBULKA
dowolna ilość cebuli
mąka
olej
sól

Cebulę obieramy, kroimy w drobną kostkę, wrzucamy do miski i posypujemy mąką, tak by cała cebulka była pokryta nią pokryta. Cebulkę zostawiamy na 5 minut. Rozgrzewamy dużą ilość oleju na patelni. Bierzemy sitko wrzucamy do niego cebulkę i przesiewamy nadmiar mąki. Wrzucamy na patelnię. Czas prażenia cebulki jest dosyć długi - nawet 15 do 20 minut. Z czterech dużych cebul wyszło mi na dwa prażenia.  Prażymy do momentu aż cebulka przybierze złoto-brązowego koloru. Od nas zależy czy ma być mniej czy bardziej uprażona. Cebulkę przerzucamy do sitka by ociekł z niej olej, a następnie kładziemy na papierowy ręcznik. Wrzucamy do pojemnika, solimy wedle uznania i mieszamy. Solimy po uprażeniu, a nie przed!
Taka cebulka może leżeć naprawdę długo. Właściwie nigdy mi się nie zepsuła, ale też w moim domu nigdy długo nie stoi. Dodawana jest właściwie do wszystkiego. Kanapki, pasty zupy...



czwartek, 11 października 2012

Blender

Długo mnie nie było...niestety są rzeczy ważne i ważniejsze, a człowiek mimo postępu technicznego nie nauczył człowieka dzielić na czworo i wydłużać doby. Ja wybrałam opiekę nad swoim chorym psiakiem. A później "zblenderowałam" sobie palec.

Ale o tym już jutro. A dzisiaj krótkie - Przepraszam.

I szykujcie słoiki - idziemy na przekór zimie!


piątek, 21 września 2012

Sopaipillas - ciasteczka z dyni

Pozostańmy w temacie dyni. Przeważnie jest ona tak duża, że prawie zawsze starcza na więcej niż jedno danie. Przymierzam się do zrobienia konfitury z dyni, jednak żeby zabrać się za jakiekolwiek przetwory muszę mieć albo naprawdę dobry dzień, albo poczucie dopadającej mnie nudy.
U mnie stety - niestety robienie przetworów nie kończy się piklowaniem. Potem przychodzi czas na zdobienie słoiczków - etykiety, kokardy, gumeczki... i tak mi mija dzień na zupełnie bezsensownej czynności. Słoje potem zamykam w szafce, które i tak nie ujrzą światła dziennego przez najbliższe kilka miesięcy, a ja sama zapomnę się komukolwiek nimi pochwalić.

Więc dzisiaj niech będą chilijskie ciasteczka. Banalny przepis, mało składników i szybkie wykonanie.

SOPAIPILLAS - CZYLI CHILIJSKIE CIASTECZKA Z DYNI

Ciasto:
1 szklanka upieczonej zmiksowanej dyni (może być też gotowana)
2 szklanki mąki
garść łuskanego słonecznika
łyżka masła
sól
pieprz
garam masala

olej

Wszystkie składnik mieszam i ugniatam ciasto. Posypuję stół mąką i wałkuję ciasto na podobną grubość jak na pierogi. Szklanką wycinam krążki. Na patelni rozgrzewam olej, wrzucam krążki i smażę z obydwu stron, aż się zarumienią. Ciasteczka kładę na papier żeby odsączyć nadmiar oleju. I gotowe.




Ciastka idealnie zastępują chipsy, krakersy. Są pyszne z wszelkimi rodzajami dipów, pomidorem, bazylią, oliwkami... Ja je uwielbiam także w zupie pomidorowej zamiast grzanek lub dodaję do sosu pomidorowego do makaronu. Pokrojone na ćwiartki i gotowane w sosie miękną, puszczają aromat przypraw i doskonale zastępują mięso.

SOS POMIDOROWY DO MAKARONÓW

puszka pomidorów bez skórki
jedna duża cebula
10-15 sopaipillas pokrojonych na ćwiartki
15 dużych oliwek
2 ząbki czosnku
łyżka koncentratu pomidorowego (opcjonalnie)
jedno opakowanie sera mozzarella
pół łyżeczki suszonego rozmarynu
bazylia

oregano

pieprz
sól
oliwa

Cebulę pokrojoną na ćwiartki i oliwkę pokrojoną na plastry wrzucam na rozgrzaną oliwę. Kiedy cebula się zarumieni dodaję wyciśnięty czosnek i na małym ogniu smażę przez 1 minutę. Dodaję pomidory,  sopaipillas, pół łyżeczki suszonego rozmarynu, oregano i bazylię i duszę na małym ogniu przez 15 minut od czasu do czasu mieszając. Dodaję sól, pieprz, jeśli trzeba koncentrat i mozzarellę. Gotuję bez przykrycia jeszcze kilka minut, tak by ser się rozpuścił. Jeśli sos jest za gęsty można rozrzedzić wodą.







poniedziałek, 17 września 2012

Makaron z dynią i grzybami

Ostatnie dni w Zielonej Górze upłynęły pod znakiem Winobrania, a właściwie niekończącymi się porażkami tego święta. Zaowocowało to u mnie nie winogronem, a przeprowadzką do teściów, którzy uciekli jeszcze dalej, bo nad samo morze. Jak widać święto to kochają nieliczni, a właściwie liczni, ale niestety kulturowo poniżej normy niecywilizowanego szympansa. Taki to oto nasz naród, który ma problem z korzystaniem ze śmietników, trafianiem wymiocinami do kibli, z pasją tłuczenia butelek gdzie popadnie . Nie radzimy sobie z kontrolowaniem agresji, głośności...ciszą nocną. Zwyczajnie mi wstyd w takich momentach za ludzkość.

Ale są plusy tej całej wyprowadzki, a mianowicie kolejna ucieczka do lasu na grzyby. Wysyp u nas jeszcze przed nami. Zazdroszczę za to moim rodzicom, którzy trzy dni z rzędy tachali wielkie kosze najróżniejszych "kapeluszników". Takie bogactwo kryją nasze bory dolnośląskie. Jak na grzyby to tylko wgłąb tamtejszych lasów.

Jesień przed nami, a może już w nas. Taka złota, niby polska - przysłowiowa. 600g grzybów, z czego pół kilo poszło znowu na kotlety. Pozostałe 100 poszło w parze z dynią...

MAKARON Z DYNIĄ I GRZYBAMI

100gram dowolnych grzybów
400gram dyni
1 duża cebula
1 ząbek czosnku
200 ml śmietany 18%
100 ml jogurtu naturalnego
makaron (rodzaj wedle uznania - ja użyłam świderki)
łyżeczka masła
łyżka oliwy

pół łyżeczki curry
pół łyżeczki kurkumy
pół łyżeczki rozmarynu
pół łyżeczki tymianku
pieprz
sól

Gotujemy makaron.
Grzyby płuczemy kroimy w plasterki. Dynię obieramy ze skóry, usuwamy miąższ i kroimy na 1cm kostkę.
Na patelni rozpuszczamy masło i oliwę. Podsmażamy cebulkę pokrojoną w piórka lub drobniej. Po kilku minutach dodajemy rozgnieciony czosnek i jeszcze chwilę smażymy. Dodajemy pokrojoną dynię, solimy i smażymy ok 10 minut, do momentu, aż dynia  lekko się zarumieni . Możemy w trakcie smażenia dodać odrobinę wody, jeśli dynia zaczyna przywierać (ja nie musiałam dodawać).
Dodajemy grzyby i smażymy jeszcze 5 minut. Zalewamy wszystko śmietaną i jogurtem. Dodajemy przyprawy i dusimy na małym ogniu 5-10 minut lub dłużej - tak by dynia była miękka.
Podajemy z makaronem.



wtorek, 11 września 2012

Pierogi ze śliwkami i serem pleśniowym

Jest tak gorąco, że nie chce się jeść, a samo przebywanie w kuchni w oparach wydobywanych z garnków chyba mocno mnie dzisiaj osłabia. Lubię lato, ale upały skutecznie utrudniają gotowanie. Jedyny sposób to noszenie ze sobą wszędzie wiatraka. Nie znoszę używać okapu, może dlatego, że dźwięk, który się wydobywa skutecznie wypełnia moją czaszkę na kilka następnych godzin. Jeśli głośno to muzyka, ciekawe dyskusje, a nie silnik kuchennego wspomagacza.

Ponownie wzięłam się za pierogo-sakiewki. Ostatnie śliwki zostały zerwane. W szafkach między ogórkami, suszonymi pomidorami znalazły się słoiczki polskiej Nutelli ze śliwkami. I został mi jeszcze z kilogram fioletowych owoców tego lata.

Padło na pierogi. Nie dlatego, że chciałam. Powód był banalnie prosty. To co chciałam ze śliwek zrobić było nie możliwe z powodu braku jakieś połowy składników konkretnego dania. A miały być kotlety sojowe zapiekane w sosie śliwkowym. Nie wyszło jednak i basta!

I powstały nie do końca na słodko...

PIEROGI ZE ŚLIWKAMI I SEREM PLEŚNIOWYM ZAPIEKANE W SOSIE WANILIOWYM Z NUTKĄ CHILLI:

Ciasto:
dwie szklanki mąki
3/4 szklanki wody
szczypta soli
chilli
olej

Farsz:
200-250g śliwek, wydrążonych, przekrojonych na pół
jeden serek pleśniowy

Sos:
jogurt naturalny
opakowanie cukru waniliowego
łyżeczka brązowego cukru
żółtko jajka (optymalnie) - można zastąpić mąką
chilli

masło

Formujemy ciasto. Wałkujemy ciasto, posypujemy chilli w ilości wedle uznania. Przejeżdżamy jeszcze kilka razy wałkiem po cieście, tak żeby chilli wchłonęło się w ciasto. Wycinamy kwadraty 10 na 10cm. Na każdy kwadracik nakładamy połówkę śliwki i kawałek sera pleśniowego. Zawijamy w sakiewkę.

Pierożki wrzucamy do gotującej, osolonej wody z dodatkiem oleju. Gotujemy +/- 2 minuty, od momenty wypłynięcia na powierzchnię (wszystko zależy od grubości ciasta). Wyciągamy i pozostawiamy do ostygnięcia.

Jogurt naturalny wrzucamy do rondelka, dodajemy cukier waniliowi i brązowy, chilli wedle uznania (przed dosypaniem chilli do sosu warto spróbować jednego pierożka i ocenić intensywność tej przyprawy) i opcjonalnie żółtko jajka. Sos gotujemy na małym ogniu, aż do momentu wrzenia. Jeśli zamiast jajka używamy mąki, dodajemy ją dopiero po podgrzaniu, żeby ocenić gęstość sosu.

Pierożki układamy w naczyniu żaroodpornym wysmarowanym masłem, zalewamy sosem. Wstawiamy do piekarnika na termoobieg na 180 stopni na jakieś 15-20minut (w zależności od możliwości naszego piekarnika). Ja przez pierwsze 10 minut piekłam na termoobiegu od dołu, potem dałam od góry tak by lekko przyrumienić pierożki.



wtorek, 28 sierpnia 2012

Pierożki z kurkami

Systematyczność mi zaszwankowała. Nie dlatego, że nie gotowałam. Burze nie odebrały mi też internetu. Zwyczajnie zabrakło mi czasu, który poświęciłam przez najbliższe dni na nadwyrężanie rąk od ciężkiego aparatu fotograficznego.

W weekend wybraliśmy się do Bolesławca na coroczne Święto Ceramiki. Kto lubi miejsko-wiejskie festyny, odpusty, wesołe miasteczka... to jest impreza dla niego. Ja lubię tego typu spendy. Nie bywam na wielu, chociaż zawsze chciałam "zaliczyć" Święto Pieroga, Kanapek, Truskawek... ale póki co na swoim koncie mam tylko Winobranie i coroczne dni ceramiki.
Bolesławiec to piękne miasto. Z roku na rok coraz piękniejsze. I wszystko by było w nim idealne, gdyby nie małomiasteczkowa wścibskość, układziki - układy i brak nowych miejsc pracy. Z roku na rok moje miasto przypomina raczej Florydę, na której zamieszkuje się na starość. I tak ten cudowny Bolesławiec jest dolnośląską umieralnią. Ale wiem, że kiedyś tam wrócę...pewnie na starcze ostatnie wakacje - emeryturę.

Bolesławieckie Święto Ceramiki to nie tylko niebiesko-białe ornamenty na każdej możliwej zastawie. Od kilku lat odbywa się podczas imprezy Parada Glinoludów. Glina to nic innego jak surowiec do produkcji ceramiki. A cokolwiek się święci, warto wrócić do zarania dziejów, historii czy korzeni.

Zapraszam każdego do przeżycia kąpieli w glinie, do przemarszu podczas letniego karnawału. Zapraszam też fotografów, bo nie ma takiego drugiego wydarzenia, w którym można zrobić tyle niesamowitych zdjęć, zatrzymać na zawsze radosne chwile ludzi - szaleńców, którzy zapominają o troskach chociaż na jedną chwilę... Bo wszyscy jesteśmy ulepieni z jednej gliny...

Wracając jednak do kuchni... Liczyłam znowu na grzyby. Niestety, mimo wyprawy w sam środek Borów Dolnośląskich udało mi się znaleźć tylko pole minowe purchawek. Na pocieszenie mama odmroziła mi pół kilo kurkowych zapasów i powiedziała "rób co chcesz".

Ściągnęłam zatem mojego przyjaciela, najlepszego wujaśka według moich psiaków. Taki co nigdy przysmakiem nie szczędzi. Ulubieniec nad ulubieńcami. Takie są moje małe sprzedajne psie szujki, które można kupić za kilogramy pasztecików, paseczków i innym nie najlepiej pachnących wynalazków dla czworonożnych stworaków.

A dla dwunożnych domowników zrobiliśmy takie coś:

PIEROŻKI Z KURKAMI W SOSIE POMIDOROWYM

Ciasto:
200 gramów mąki
70 ml ciepłej wody
1 jajko (można z niego zrezygnować, ciasto będzie wtedy miększe)
szczypta soli

Farsz:
pół kilo kurek
dwie cebule
pół ostrej papryczki
łyżka posiekanego tymianku
4 ząbki czosnku
oliwa


Sos:
kilogram pomidorów
gałązka świeżego rozmarynu lub łyżeczka ususzonego
dwa ząbki czosnku
2 łyżki curry
sól
pieprz
cukier (opcjonalnie - ja nie dodawałam, ponieważ miałam pomidory z działki, które ociekały słodkością)
oliwa

garść startego sera
garstka listków bazylii (można zastąpić łyżką suszonej)


Mąkę przesiewamy przez sito, dodajemy jajko, wodę i sól i formujemy ciasto.

Cebule kroimy w kostkę i szklimy na patelni na oliwie, następnie dodajemy umyte pokrojone drobno kurki  i smażymy przez ok 5 minut. Dodajemy wyciśnięty czosnek, pokrojoną papryczkę i tymianek i smażymy jeszcze 3 minuty na małym ogniu.

Pomidory obieramy ze skórki (ja nie obierałam bo pomidorki z działeczki), kroimy na ćwiartki i wrzucamy na rozgrzaną oliwę. Kiedy pomidory zaczną puszczać sok, dodajemy rozmaryn i czosnek. Kiedy pomidory rozmiękną doprawiamy solą, pieprzem, curry i cukrem i gotujemy jeszcze przez kilka minut. Następnie traktujemy pomidory blenderem (jeśli użyliśmy całej gałązki rozmarynu, to wyciągamy przed zmiksowaniem).

Ciasto wałkujemy na cienko, wycinamy z niego kwadraty 10x10cm (oczywiście bez linijki w ręku), nakładamy farsz i zawijamy w sakiewki.
Tak wykonane pierożki gotujemy w osolonej wodzie z kapką oliwy lub oleju. Wyciągamy chwilę po wypłynięciu na powierzchnię.

Do naczynia żaroodpornego wlewamy zmiksowany sos i zanurzamy w nim do połowy pierożki. Między pierożkami układamy liście bazylii. Naczynie wstawiamy do rozgrzanego piekarnika do temp 180 stopni, na 10 minut. Następnie posypujemy startym serem i wkładamy jeszcze na 1-2 minuty do piekarnika.

Z tych proporcji wyszło nam 20 pierożków. Mi najbardziej smakują z ryżem.







wtorek, 21 sierpnia 2012

Galareta z warzywami

Nigdy nie jadłam mięsnej galarety, chociaż w moim domu pojawia się regularnie. W garze, jak u czarownicy pływają kurze stopy, które od zawsze przyprawiały mnie o mdłości. Kiedy przeszłam na wegetarianizm galarety zwyczajnie mi nie brakowało, bo czego na języku nie było, tego żołądkowi nie żal.
I dlatego dziwi mnie fakt, że przez ostatnie dwa miesiące chodziła mi po głowie agarowa wersja tego, czego nigdy nie jadłam i złościło mnie to, że nie mogę dostać magicznych glonów w proszku w moim najwidoczniej nieprzyjaznym wegetarianom mieście.
Ale udało się!
Niestety nie najtaniej, bo w "zielonym sklepie", gdzie ceny, nie tylko agaru - powalają nieprzyzwoitością.  Ale może jednak warto podstawić pod nos rodzinie przy okazji np Świąt Wielkiej Nocy? Np obok pysznego sosiwka chrzanowego? Albo mężusiowi  do pracy, na kanapkę?

Galareta smakowała. Nam wegetarianom i teściom, co mięsa nie szczędzą, więc chyba egzamin z pseudo "żelatyny" zdany na 666.

GALARETA  WARZYWNA Z AGARU

2 litry bulionu warzywnego
agar
paczka mrożonego groszku z marchewką
łyżka masła
4 ugotowane na twardo jajka (opcjonalnie) - galareta może pozostać czysto wegańska, wtedy można jajka zastąpić np rzodkiewką, która świetnie współgra z chrzanem lub innymi warzywami wedle uznania
natka pietruszki
chrzan w słoiczku
pieprz

Na patelni rozgrzewamy masło, a następnie wrzucamy groszek z marchewką i smażymy, aż warzywa będą miękkie.
W garnku zagotowujemy bulion, następnie odkładamy do wystygnięcia. Jajka lub/i warzywa kroimy wedle uznania. Siekamy natkę pietruszki. Warzywa układamy w miseczkach. Do każdej nakładamy po łyżeczce chrzanu i odrobinie pieprzu.
Kiedy bulion jest letni, dodajemy do niego agar, mieszamy i zagotowujemy. Następnie przelewamy do miseczek. Miseczki zostawiamy by wystygły i wsadzamy do lodówki.

*Proporcje agaru są na opakowaniu, na moim była łyżeczka na pół litra bulionu, ale zapobiegawczo dorzuciłam jeszcze dwie.
*Agar warto zagotować, ponieważ pod wpływem ciepła szybciej gęstnieje (rada Pani ze sklepu - sprawdzona - potwierdzona).
*Zamiast chrzanu można dodać musztardę - spróbowałam - ta wersja jest również bardzo dobra.
*Agar ma to do siebie, że pochłania sól, dlatego nawet jeśli bulion jest słony, to galareta nie będzie tak samo intensywna w słoności.  Jeśli ktoś jest smakoszem soli, to niech spróbuje z większa ilością   tej przyprawy.



poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Kotlety z podgrzybków

Lubię jedzenie za darmo. Nie na krzywy ryj, tylko takie legalnie zdobyczne. Niespodziewane, z przypadku, prosto spod nóg...
Mowa tu o grzybach zebranych podczas leśnej wyprawy i "wypasiec" moich dwóch psów, które stawiam nad każdą inną moją pasją.

Mój mózg jest tak kretyńsko zaprogramowany, że kiedy w zasięgu oczu pojawia się pierwszy grzyb, wyłączam swą całą rzeczywistość. Przez moje szare komórki przelatuje tylko jedno powielane hasło "Grzyb! Grzyb! Grzyb!..." Załącza mi się leśny tropiciel, chociaż ani nie mam nożyka, ani siatki w której przetransportuję kolejne kapeluszniki. Ale przecież jest kaptur, kieszenie, koszyczek z koszulki... I niezastąpiony widok głupiej dziewczynki, która niczym Transformers przeradza się leśny transporter, o kretyńskim chodzie, tak żeby z głowy nie spadł jej (czyli mi) żaden, nawet najmniejszy grzyb...

A pierwsza była kurka... Dorodna, pomarańczowa i sucha jak stara zagrzybiała....niech tu każdemu przyjdzie co innego na myśl...Ale grzyb to grzyb! I do tego kurka!

Po dwóch godzinach niby bezinteresownego spaceru przytachaliśmy do domu kilogram podgrzybków, kilka kozaków, trzy szatany, jedną suchą i jedną rozdeptaną kurkę.

Pomyślałam o grzybkach w śmietanie. Ale jednak nie. I tak oto powstały:

SPONTANICZNE KOTLETY Z PODGRZYBKÓW:

pół kilo podgrzybków (bo drugie pół poszło na zupę)
dwie cebule
bułka tarta
jajko (opcjonalnie)
olej
pieprz sól
i inne według uznania przyprawy

Umyte grzyby myjemy, wrzucamy do garnka i zalewamy wodą. Doprowadzamy do wrzenia i gotujemy jeszcze przez ok. pół godziny. Wyciągamy z wody i czekamy aż ostygną. Bulion z grzybów zostawiłam sobie na zupę, ale można też wykorzystać na pyszny sos.
Cebulę obieramy, kroimy w kostkę i szklimy na patelni. Czekamy aż wystygnie. W tym czasie wrzucamy grzyby do robota kuchennego i mielimy na drobne lub miazgę - jak kto woli. Wbijamy jajko, ale nie jest to konieczne, ponieważ ugotowane grzyby same w sobie są bardzo kleiste. Doprawiamy solą, pieprzem i swoimi ulubionymi przyprawami. Dodajemy bułkę tartą w ilości bliżej nie określonej - tak by tworzyły "kotletową" masę. Formujemy kotleciki, możemy je dodatkowo obtoczyć w bułce tartej i wrzucamy na rozgrzaną patelnię.
Kotleciki świetnie pasują z pieczonymi ziemniaczkami, makaronem w sosie śmietankowym lub na pikniku w bułkach niczym polski, jesienny wegeburger.




sobota, 18 sierpnia 2012

Muffiny z truskawkami

Nie, nie zrezygnowałam... Przynajmniej na razie. Ale przecież nie można pisać codziennie. Sklecenie jednego posta w moim przypadku zajmuje naprawdę długo. A gdzie czas na gotowanie? Czy inne pasje...
Do tego mój luby przywiózł mi dwie torby cukinii gigantów, które błagalnie proszą o wykorzystanie. Tylko ile dni z rzędu można jeść cukinie?

Pani od języka polskiego uczyła mnie, żeby nie powielać słów. Ale jest to właściwie niewykonalne, jeśli przez najbliższy tydzień miałabym publikować dania z cukinią w roli głównej. I użyłam tego słowa w tak krótkim tekście już trzeci raz.

To może dzisiaj o truskawkach. Co prawda sezon na te owoce właściwie już za nami, ale ja przezornie zamroziłam jeszcze kilka kilogramów. Ale o zapasach na zimę, może następnym razem.
A teraz...

MUFFINY Z TRUSKAWKAMI

2 szklanki mąki
1 szklanka cukru
2 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli
1/2 szklanki oleju roślinnego
1 szklanka mleka
1 1/2 szklanki pokrojonych truskawek

W jednej misce łączymy suche składniki (mąka, cukier, proszek do pieczenia, sól). W drugiej misce rozbełtujemy jajka, dodajemy mleko i olej i mieszamy. Mokre składniki wlewamy do suchych i dokładnie mieszamy. Dodajemy truskawki i ponownie mieszamy. Przelewamy ciasto do foremek, wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni. Pieczemy ok. 20-25 minut.

Dla tych co wolą bardziej kalorycznie i słodko polecam kruszonkę z migdałów:

2,5 łyżki zimnego masła
4 łyżki mąki
4 łyżki jasnego brązowego cukru
garstka migdałów

Masło utrzeć z cukrem. Następnie dodajemy mąkę i wymieszać. Migdały rozgniatamy jak najdrobniej i dodajemy do masy i mieszamy.  Kruszonkę nakładamy na rozlane ciasto do foremek i pieczemy. Czas i temperatura pieczenia pozostaje ten sam.



środa, 15 sierpnia 2012

Zielony makaron

Nie jestem przykładną blogerką - nigdy nią nie byłam. Na swoim koncie mam multum tematycznych blogów, które najczęściej ograniczały się do dwóch, trzech postów. Możliwe zatem, że ten, który właśnie piszę jest ostatni. Zatem może wypadałoby się chociaż raz uczciwie pożegnać? Tak na wszelki wypadek, jakby nie wiem co...

Kiedy przechodziłam na wegetarianizm zastanawiałam się jakie spaghetti jeśli nie bolognese? Sklepowe półki iks lat temu zaczęły wpuszczać produkty magicznych sosów w proszku, które miały na celu korcić leniwych i nieświadomych tego co im się oferuje. Przyznaję, że przez wiele lat sama używałam wielu z tych "cudownych" wynalazków, które po zalaniu 200ml wody zamieniały się w zupę, sosy,pure i co tam jeszcze się chce. Niestety z upływem czasu, a tym samym ilościami pożeranego pyłu w torebce, moja twarz zaczęła przypominać człowieka pizzę. Pewnie wiele osób zastanawiało się czy przed stworzeniem i zjedzeniem potrawy z konsystencją sosu nie moczę gęby w tym samym wywarze z proszku. Nie moczyłam... no chyba, że przez sen.

Należę też do grona makaroniarzy. Włoskich korzeni zapewne nie mam. Chyba, że mam, a podczas chrztu ksiądz pomylił wodę z Ace. To by wiele zmieniło w moim wypadku. Najjaśniejsza z Włoszek nie musiałaby się ciągle tłumaczyć dlaczego makaron mogę żreć na potęgę, nie umniejszając oczywiście twórcom innych zapychaczy.

Kiedy zatem zrezygnowałam z torebkowych cudów, tworzyłam makaronowe rewolucji i wyszło mi między innymi pyszne takie coś:

ZIELONE SPAGHETTI Z ŻÓŁTYMI POMIDORKAMI KOKTAJLOWYMI

cukinia średniej wielkości
250g zielonego młodego groszku
garść liści bazylii
garść liści roszponki 
dwie cebule
oliwa

puszka groszku konserwowego
woda 200ml
dwa ząbki czosnku
łyżka jogurtu naturalnego (opcjonalnie)
garść startego sera (opcjonalnie)

małe opakowanie żółtych pomidorków koktajlowych (250g)
ugotowany makaron spaghetti
sól, pieprz, oregano

Kroimy cebulę w kostkę i rumienimy na patelni z rozgrzaną oliwą.  Dodajemy pokrojony młody groszek i posiekaną roszponkę. Cukinie myjemy i trzemy na dużych oczkach, dorzucamy do reszty warzyw. Kiedy z cukinii wyparuje woda dodajemy posiekaną bazylię i smażymy jeszcze kilka minut. Przyprawiamy wedle uznania solą, pieprzem, oregano.


W garnku zagotowujemy wodę dodajemy odsączony groszek z puszki, ząbki czosnku doprowadzamy do wrzenia i gotujemy 5-10 minut. Następnie ściągamy z ognia i blenderem miksujemy na gładką masę. Do sosu możemy dodać starty ser i łyżkę jogurtu naturalnego (ja wolę wersję light). Mieszamy z makaronem.

Na makaron nakładamy zielony farsz i pokrojone na ćwiartki pomidorki koktajlowe.








wtorek, 14 sierpnia 2012

Toskańska zupa

Uwielbiam zupy, ale nie przepadam za nimi w okresie upałów. Nie wliczając oczywiście chłodników. Ale jest jedna, którą mogę jeść zawsze. Toskańska zupa z pomidorów i ciecierzycy. Czy byłam we Włoszech? Nie jestem pewna. W wieku kilkunastu lat rodzice wysłali mnie na wycieczkę po Europie i chyba zwiedziłam jej połowę, w tydzień, za szyby autobusu. Pamiętam postój w Austrii w McDonaldzie, z którego ukradłam plastikową piłeczkę, nocną przechadzkę w Szwajcarii, wzdłuż zamkniętych sklepów z zegarkami. Hotel we Francji, w którym otwierano drzwi kartą, a moja jak na złość działać nie chciała. I Hiszpanię, w której byliśmy chyba najdłużej. Kupiłam paczkę  podobno hiszpańskich muszelek w sklepie, bo na zbieranie na plaży mieliśmy za mało czasu. Potem jeszcze Niemcy i Europa Park, żeby wyszumieć dzieciaki na setce karuzeli i innych atrakcji, żeby po powrocie opowiedziały rodzicom, jak to na wycieczce było fajnie z przewodnikiem, co chętnie śpiewał, chociaż nie potrafił i z nową umiejętnością robienia zdjęć atrakcjom z fotela autokaru, zza szyby na czerwonym świetle.

Chyba zatem we Włoszech nie byłam. Była moja siostra całując wszystkie drzwi do raju, rzucając drobniaki do każdej napotkanej fontanny, siadając na schodach, które gwarantują powrót do włoskiej familii. Siostra na przekór zamiast obrazków świętych przywiozła wypasione lenonki z emblematem pacyfki i maryśki. Wieś straganów jak by nie patrzeć, wtedy nie do kupienia na polskich bazarkach.

Więc moja jedna z ulubionych zup nie wiem jak pojawiła się w moim domu, ale zapewniam, że warto jej nie pomijać. Zupa jest prosta w przygotowaniu i na pewno nadaje się dla tych, co dopiero zaczynają swoją przygodę z "bez mięsa".



TOSKAŃSKA ZUPA Z POMIDORÓW I CIECIERZYCY

dwie puszki pomidorów
dwie puszki ciecierzycy/cieciorki w zalewie (gotowej do spożycia, jeśli jest nie do zdobycia można kupić surową i wcześniej namoczyć ją według zaleceń na opakowaniu)
litr bulionu warzywnego 
dwie gałązki świeżego rozmarynu (lub łyżeczka suszonego)
4-5 ząbki czosnku (w zależności od potrzeby czosnkowego kapcia w ustach po kilku godzinach po spożyciu)
duży pęk natki pietruszki lub dwa małe
ugotowany makaron (ja używam świderków)
oliwa (ok 4 łyżek)
sól, pieprz
bazylia do ozdoby

Czosnek przeciskamy przez praskę (dla leniwych lub wiotłych proponuję siekanie). Następnie w rondlu podgrzewamy oliwę i lekko podsmażamy drugie ulubione warzywo ogrów. Dodajemy rozmaryn i pomidory. Gotujemy przez 15 minut. Dolewamy bulion, odcedzoną ciecierzycę i posiekaną natkę pietruszki. Gotujemy ok 10 minut. Wyjmujemy rozmaryn. Połowę zupy miksujemy i mieszamy z pozostałą połową. Doprawiamy solą i pieprzem. Podajemy z makaronem i ozdabiamy listkami bazylii.



Włala!

Słów parę...

Nie jestem przeciwko feministkom. Ani mężczyznom, a może i tym bardziej. Nie szufladkuję, nie rozsadzam po kątach życiowych misji. Wydaje mi się zwyczajnie, że w życiu oto chodzi, by każdy odnalazł to, co lubi. Bez łatki "domatora", "kury domowej" czy "zwyrodniałej matki" - bo to co robimy  niech nas i określa, ale niech jedna czynność nie przysłania obraz nas całych...

Ja gotuję. Też...

Dla siebie, dla innych. To moja terapia, która uspokaja mnie w codziennym wirze nieuchronnie mijającej doby. Lubię gotować, chociaż nie od zawsze. Pewnie zapędy mam po matce, która chyba nigdy nie wpuściła mnie do kuchni, myśląc, że z trudem podgrzewam wodę na czerwoną herbatę, od której cichaczem od lat się uzależniam.
Moja mama - super babka - i jak to super babki miewają lubią mieć w sobie wszechmoc w każdym calu. I tak i moja mama szła nie tylko na jakość, ale i skrupulatnie dążyła do dużej ilości. Nigdy nie zrobiła poniżej normalnej ilości naleśników, kotletów, gołąbków... Zawsze liczba oscylowała blisko 100 sztuk, a czasem i ponad. Jak bigos to w największym garnku, który prawie haczył o górne szafki...  Ale od zawsze gotuje smacznie. Nie ważne czy jest to pierwszy czy czterdziesty ósmy krokiet, w jednym czy pięciu smakach.  Nie wiem też czy lubi gotować. Ale na pewno nie robi tego za karę.

Moja siostra za to gotować nie lubi. Wychodzi jej to całkiem zgrabnie, ale należy raczej do tych kobiet, które kuchnie wpisują jako element desingu w wielkim nowoczesnym domu. Może i dobrze, jest tyle innych dziedzin, które ona robi z przyjemnością, a których ja nie znoszę. Ona jest ekspertem w myciu podłogi, a ja mam odruch wymiotny na myśl o mopie. Bo nie znoszę mycia parkietu. Tak samo jak wywieszania prania i ściągania naczyń z suszarki. A ona z lekkością gazeli pomyka po 170 metrach kwadratowych z nowym parowym "karcher'em".

Kiedy pierwszy raz przechodziłam na wegetarianizm moje zdolności kulinarne ewoluowały obiadem w postaci "ziemniaki z surówką minus mięso". A moja mama nie chciała poddawać się moim fanaberiom. Bo jak dziecko, które kiedyś ociekało apetytem, w tym przede wszystkim na mięso nagle ma coś ograniczyć. Dodatkowo pod koniec lat 90'tych wegetarianizm był sektą, młodzieńczym buntem lub złem koniecznym - dietą nadaną przez kata lekarza. Ja według mojej mamy byłam gdzieś pomiędzy pierwszym a drugim. I pewnie cichaczem modliła się o powrót do czasów, kiedy jej córka marzyła o wynalazku w postaci jogurtu o smaku szynki. Nie wyszły modły, przynajmniej do czasu.

Gotować zaczęłam w internacie. Moja przyjaciółko-współlokatorka z podobnym stażem "bezmięsa" nauczyła mnie nie rozgotowywać ryżu, albo tłumaczyć, że rozgotowany ryż też jest smaczny, gotować w elektrycznym czajniku jajka i makaron oraz podgrzewać dania w tosterze. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego nie nabawiłam się anemii. Pewnie przez teflon, który był zdzierany z tostera z każdym przepysznym daniem.

Do mięsa wróciłam przy okazji miłości. Pierwszy i ostatni raz zrezygnowałam z tego co lubię w imię pseudo człowieka, którego kubki smakowe kończyły się na konserwie tyrolskiej. Pichciłam, piekłam, gotowałam. Schabik faszerowany, zupki trupki, ciasteczka. A on jak na typowego harcerza sięgał po pasztet z puszki. Po roku pichcenia powiedział mi, że jestem gruba i niedługo wysłał mnie w cholerę. I tak oto mięsem odbiło mi się na dobre. Na pocieszenie dzisiaj jest z chudą wywłoką, która zapewne boi się wszystkiego powyżej dwóch kalorii.

Z bagażem nowych doświadczeń zabrałam się za zrzucanie zbędnych 10 kilogramów. W tym czasie przyszła pora na nową miłość, która nigdy nie powiedziała nic złego na temat ani moich krągłości, ani brzuszka, co zawsze chciał być z przodu. Akceptował mój ponowny wegetarianizm, chociaż jako student nie wyobrażał sobie życia bez zbiorowej pielgrzymki do biedronki po kilogram podobno pysznych parówek. Jednak zajadał się wszystkim co i bezmięsne...
Na pierwszą randkę zabrał mnie do knajpy. Pewnie dlatego, że jedynym dla niego daniem bez mięsa były pierogi a na przygotowanie ich było już za późno. Wykwintna restauracja okazała się barem mlecznym na rogu ulicy, której mieszkał. Lubię bary mleczne, chociaż nigdy nie uważałam, że są dobrym miejscem na pierwsze, drugie i kolejne randki, gdzie wesoły Pan Józef pyta "będziesz jadł to jeszcze?"
Za randkę przyszło mi zapłacić, bo mój luby zapomniał portfela. Wróciłam do jego mieszkania z zamiarem ugotowania zupy, by poznał prawdziwy bezmięsny smak buraka. I ugotowałam, ale na drugi dzień, bo 8 godzin sprzątałam jego kuchnię, w której ostatnio pichciła chyba świętej pamięci pewna babcia - była właścicielka tego mieszkania. I tak w amoku porządków wyrzuciłam stertę słojów i przeterminowanych produktów. Znalazłam też nieokreśloną nalewkę, którą wypiliśmy parę wieczorów później i sztuczną szczękę w kredensie, która posłużyła wielokrotnie jako "zęby niespodzianka" w plecaku współlokatora.

I tak jedyna i prawdziwa miłość wpłynęła na moje kulinaria.  I po 6 latach związku dołączyła do rzeszy wegetarian. I od tej pory pichcę jak szalona. W zależności od nastroju - na ostro w dzień ponury, słodziej gdy jest słońce na niebie. Zwyczajnie wyładowuję emocje. Ale bez obaw - do niczego nie pluję w imię "już ja Ci pokażę" lub/i "ale żeś mnie wkurzył". Chociaż szczerze przyznaję myślałam o tym niejednokrotnie...

Nie rozpisując się jednak bardziej. Ten blog będzie o nie mięsie, nie feminiźmie i nienormalnej kucharce...