wtorek, 28 sierpnia 2012

Pierożki z kurkami

Systematyczność mi zaszwankowała. Nie dlatego, że nie gotowałam. Burze nie odebrały mi też internetu. Zwyczajnie zabrakło mi czasu, który poświęciłam przez najbliższe dni na nadwyrężanie rąk od ciężkiego aparatu fotograficznego.

W weekend wybraliśmy się do Bolesławca na coroczne Święto Ceramiki. Kto lubi miejsko-wiejskie festyny, odpusty, wesołe miasteczka... to jest impreza dla niego. Ja lubię tego typu spendy. Nie bywam na wielu, chociaż zawsze chciałam "zaliczyć" Święto Pieroga, Kanapek, Truskawek... ale póki co na swoim koncie mam tylko Winobranie i coroczne dni ceramiki.
Bolesławiec to piękne miasto. Z roku na rok coraz piękniejsze. I wszystko by było w nim idealne, gdyby nie małomiasteczkowa wścibskość, układziki - układy i brak nowych miejsc pracy. Z roku na rok moje miasto przypomina raczej Florydę, na której zamieszkuje się na starość. I tak ten cudowny Bolesławiec jest dolnośląską umieralnią. Ale wiem, że kiedyś tam wrócę...pewnie na starcze ostatnie wakacje - emeryturę.

Bolesławieckie Święto Ceramiki to nie tylko niebiesko-białe ornamenty na każdej możliwej zastawie. Od kilku lat odbywa się podczas imprezy Parada Glinoludów. Glina to nic innego jak surowiec do produkcji ceramiki. A cokolwiek się święci, warto wrócić do zarania dziejów, historii czy korzeni.

Zapraszam każdego do przeżycia kąpieli w glinie, do przemarszu podczas letniego karnawału. Zapraszam też fotografów, bo nie ma takiego drugiego wydarzenia, w którym można zrobić tyle niesamowitych zdjęć, zatrzymać na zawsze radosne chwile ludzi - szaleńców, którzy zapominają o troskach chociaż na jedną chwilę... Bo wszyscy jesteśmy ulepieni z jednej gliny...

Wracając jednak do kuchni... Liczyłam znowu na grzyby. Niestety, mimo wyprawy w sam środek Borów Dolnośląskich udało mi się znaleźć tylko pole minowe purchawek. Na pocieszenie mama odmroziła mi pół kilo kurkowych zapasów i powiedziała "rób co chcesz".

Ściągnęłam zatem mojego przyjaciela, najlepszego wujaśka według moich psiaków. Taki co nigdy przysmakiem nie szczędzi. Ulubieniec nad ulubieńcami. Takie są moje małe sprzedajne psie szujki, które można kupić za kilogramy pasztecików, paseczków i innym nie najlepiej pachnących wynalazków dla czworonożnych stworaków.

A dla dwunożnych domowników zrobiliśmy takie coś:

PIEROŻKI Z KURKAMI W SOSIE POMIDOROWYM

Ciasto:
200 gramów mąki
70 ml ciepłej wody
1 jajko (można z niego zrezygnować, ciasto będzie wtedy miększe)
szczypta soli

Farsz:
pół kilo kurek
dwie cebule
pół ostrej papryczki
łyżka posiekanego tymianku
4 ząbki czosnku
oliwa


Sos:
kilogram pomidorów
gałązka świeżego rozmarynu lub łyżeczka ususzonego
dwa ząbki czosnku
2 łyżki curry
sól
pieprz
cukier (opcjonalnie - ja nie dodawałam, ponieważ miałam pomidory z działki, które ociekały słodkością)
oliwa

garść startego sera
garstka listków bazylii (można zastąpić łyżką suszonej)


Mąkę przesiewamy przez sito, dodajemy jajko, wodę i sól i formujemy ciasto.

Cebule kroimy w kostkę i szklimy na patelni na oliwie, następnie dodajemy umyte pokrojone drobno kurki  i smażymy przez ok 5 minut. Dodajemy wyciśnięty czosnek, pokrojoną papryczkę i tymianek i smażymy jeszcze 3 minuty na małym ogniu.

Pomidory obieramy ze skórki (ja nie obierałam bo pomidorki z działeczki), kroimy na ćwiartki i wrzucamy na rozgrzaną oliwę. Kiedy pomidory zaczną puszczać sok, dodajemy rozmaryn i czosnek. Kiedy pomidory rozmiękną doprawiamy solą, pieprzem, curry i cukrem i gotujemy jeszcze przez kilka minut. Następnie traktujemy pomidory blenderem (jeśli użyliśmy całej gałązki rozmarynu, to wyciągamy przed zmiksowaniem).

Ciasto wałkujemy na cienko, wycinamy z niego kwadraty 10x10cm (oczywiście bez linijki w ręku), nakładamy farsz i zawijamy w sakiewki.
Tak wykonane pierożki gotujemy w osolonej wodzie z kapką oliwy lub oleju. Wyciągamy chwilę po wypłynięciu na powierzchnię.

Do naczynia żaroodpornego wlewamy zmiksowany sos i zanurzamy w nim do połowy pierożki. Między pierożkami układamy liście bazylii. Naczynie wstawiamy do rozgrzanego piekarnika do temp 180 stopni, na 10 minut. Następnie posypujemy startym serem i wkładamy jeszcze na 1-2 minuty do piekarnika.

Z tych proporcji wyszło nam 20 pierożków. Mi najbardziej smakują z ryżem.







wtorek, 21 sierpnia 2012

Galareta z warzywami

Nigdy nie jadłam mięsnej galarety, chociaż w moim domu pojawia się regularnie. W garze, jak u czarownicy pływają kurze stopy, które od zawsze przyprawiały mnie o mdłości. Kiedy przeszłam na wegetarianizm galarety zwyczajnie mi nie brakowało, bo czego na języku nie było, tego żołądkowi nie żal.
I dlatego dziwi mnie fakt, że przez ostatnie dwa miesiące chodziła mi po głowie agarowa wersja tego, czego nigdy nie jadłam i złościło mnie to, że nie mogę dostać magicznych glonów w proszku w moim najwidoczniej nieprzyjaznym wegetarianom mieście.
Ale udało się!
Niestety nie najtaniej, bo w "zielonym sklepie", gdzie ceny, nie tylko agaru - powalają nieprzyzwoitością.  Ale może jednak warto podstawić pod nos rodzinie przy okazji np Świąt Wielkiej Nocy? Np obok pysznego sosiwka chrzanowego? Albo mężusiowi  do pracy, na kanapkę?

Galareta smakowała. Nam wegetarianom i teściom, co mięsa nie szczędzą, więc chyba egzamin z pseudo "żelatyny" zdany na 666.

GALARETA  WARZYWNA Z AGARU

2 litry bulionu warzywnego
agar
paczka mrożonego groszku z marchewką
łyżka masła
4 ugotowane na twardo jajka (opcjonalnie) - galareta może pozostać czysto wegańska, wtedy można jajka zastąpić np rzodkiewką, która świetnie współgra z chrzanem lub innymi warzywami wedle uznania
natka pietruszki
chrzan w słoiczku
pieprz

Na patelni rozgrzewamy masło, a następnie wrzucamy groszek z marchewką i smażymy, aż warzywa będą miękkie.
W garnku zagotowujemy bulion, następnie odkładamy do wystygnięcia. Jajka lub/i warzywa kroimy wedle uznania. Siekamy natkę pietruszki. Warzywa układamy w miseczkach. Do każdej nakładamy po łyżeczce chrzanu i odrobinie pieprzu.
Kiedy bulion jest letni, dodajemy do niego agar, mieszamy i zagotowujemy. Następnie przelewamy do miseczek. Miseczki zostawiamy by wystygły i wsadzamy do lodówki.

*Proporcje agaru są na opakowaniu, na moim była łyżeczka na pół litra bulionu, ale zapobiegawczo dorzuciłam jeszcze dwie.
*Agar warto zagotować, ponieważ pod wpływem ciepła szybciej gęstnieje (rada Pani ze sklepu - sprawdzona - potwierdzona).
*Zamiast chrzanu można dodać musztardę - spróbowałam - ta wersja jest również bardzo dobra.
*Agar ma to do siebie, że pochłania sól, dlatego nawet jeśli bulion jest słony, to galareta nie będzie tak samo intensywna w słoności.  Jeśli ktoś jest smakoszem soli, to niech spróbuje z większa ilością   tej przyprawy.



poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Kotlety z podgrzybków

Lubię jedzenie za darmo. Nie na krzywy ryj, tylko takie legalnie zdobyczne. Niespodziewane, z przypadku, prosto spod nóg...
Mowa tu o grzybach zebranych podczas leśnej wyprawy i "wypasiec" moich dwóch psów, które stawiam nad każdą inną moją pasją.

Mój mózg jest tak kretyńsko zaprogramowany, że kiedy w zasięgu oczu pojawia się pierwszy grzyb, wyłączam swą całą rzeczywistość. Przez moje szare komórki przelatuje tylko jedno powielane hasło "Grzyb! Grzyb! Grzyb!..." Załącza mi się leśny tropiciel, chociaż ani nie mam nożyka, ani siatki w której przetransportuję kolejne kapeluszniki. Ale przecież jest kaptur, kieszenie, koszyczek z koszulki... I niezastąpiony widok głupiej dziewczynki, która niczym Transformers przeradza się leśny transporter, o kretyńskim chodzie, tak żeby z głowy nie spadł jej (czyli mi) żaden, nawet najmniejszy grzyb...

A pierwsza była kurka... Dorodna, pomarańczowa i sucha jak stara zagrzybiała....niech tu każdemu przyjdzie co innego na myśl...Ale grzyb to grzyb! I do tego kurka!

Po dwóch godzinach niby bezinteresownego spaceru przytachaliśmy do domu kilogram podgrzybków, kilka kozaków, trzy szatany, jedną suchą i jedną rozdeptaną kurkę.

Pomyślałam o grzybkach w śmietanie. Ale jednak nie. I tak oto powstały:

SPONTANICZNE KOTLETY Z PODGRZYBKÓW:

pół kilo podgrzybków (bo drugie pół poszło na zupę)
dwie cebule
bułka tarta
jajko (opcjonalnie)
olej
pieprz sól
i inne według uznania przyprawy

Umyte grzyby myjemy, wrzucamy do garnka i zalewamy wodą. Doprowadzamy do wrzenia i gotujemy jeszcze przez ok. pół godziny. Wyciągamy z wody i czekamy aż ostygną. Bulion z grzybów zostawiłam sobie na zupę, ale można też wykorzystać na pyszny sos.
Cebulę obieramy, kroimy w kostkę i szklimy na patelni. Czekamy aż wystygnie. W tym czasie wrzucamy grzyby do robota kuchennego i mielimy na drobne lub miazgę - jak kto woli. Wbijamy jajko, ale nie jest to konieczne, ponieważ ugotowane grzyby same w sobie są bardzo kleiste. Doprawiamy solą, pieprzem i swoimi ulubionymi przyprawami. Dodajemy bułkę tartą w ilości bliżej nie określonej - tak by tworzyły "kotletową" masę. Formujemy kotleciki, możemy je dodatkowo obtoczyć w bułce tartej i wrzucamy na rozgrzaną patelnię.
Kotleciki świetnie pasują z pieczonymi ziemniaczkami, makaronem w sosie śmietankowym lub na pikniku w bułkach niczym polski, jesienny wegeburger.




sobota, 18 sierpnia 2012

Muffiny z truskawkami

Nie, nie zrezygnowałam... Przynajmniej na razie. Ale przecież nie można pisać codziennie. Sklecenie jednego posta w moim przypadku zajmuje naprawdę długo. A gdzie czas na gotowanie? Czy inne pasje...
Do tego mój luby przywiózł mi dwie torby cukinii gigantów, które błagalnie proszą o wykorzystanie. Tylko ile dni z rzędu można jeść cukinie?

Pani od języka polskiego uczyła mnie, żeby nie powielać słów. Ale jest to właściwie niewykonalne, jeśli przez najbliższy tydzień miałabym publikować dania z cukinią w roli głównej. I użyłam tego słowa w tak krótkim tekście już trzeci raz.

To może dzisiaj o truskawkach. Co prawda sezon na te owoce właściwie już za nami, ale ja przezornie zamroziłam jeszcze kilka kilogramów. Ale o zapasach na zimę, może następnym razem.
A teraz...

MUFFINY Z TRUSKAWKAMI

2 szklanki mąki
1 szklanka cukru
2 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli
1/2 szklanki oleju roślinnego
1 szklanka mleka
1 1/2 szklanki pokrojonych truskawek

W jednej misce łączymy suche składniki (mąka, cukier, proszek do pieczenia, sól). W drugiej misce rozbełtujemy jajka, dodajemy mleko i olej i mieszamy. Mokre składniki wlewamy do suchych i dokładnie mieszamy. Dodajemy truskawki i ponownie mieszamy. Przelewamy ciasto do foremek, wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni. Pieczemy ok. 20-25 minut.

Dla tych co wolą bardziej kalorycznie i słodko polecam kruszonkę z migdałów:

2,5 łyżki zimnego masła
4 łyżki mąki
4 łyżki jasnego brązowego cukru
garstka migdałów

Masło utrzeć z cukrem. Następnie dodajemy mąkę i wymieszać. Migdały rozgniatamy jak najdrobniej i dodajemy do masy i mieszamy.  Kruszonkę nakładamy na rozlane ciasto do foremek i pieczemy. Czas i temperatura pieczenia pozostaje ten sam.



środa, 15 sierpnia 2012

Zielony makaron

Nie jestem przykładną blogerką - nigdy nią nie byłam. Na swoim koncie mam multum tematycznych blogów, które najczęściej ograniczały się do dwóch, trzech postów. Możliwe zatem, że ten, który właśnie piszę jest ostatni. Zatem może wypadałoby się chociaż raz uczciwie pożegnać? Tak na wszelki wypadek, jakby nie wiem co...

Kiedy przechodziłam na wegetarianizm zastanawiałam się jakie spaghetti jeśli nie bolognese? Sklepowe półki iks lat temu zaczęły wpuszczać produkty magicznych sosów w proszku, które miały na celu korcić leniwych i nieświadomych tego co im się oferuje. Przyznaję, że przez wiele lat sama używałam wielu z tych "cudownych" wynalazków, które po zalaniu 200ml wody zamieniały się w zupę, sosy,pure i co tam jeszcze się chce. Niestety z upływem czasu, a tym samym ilościami pożeranego pyłu w torebce, moja twarz zaczęła przypominać człowieka pizzę. Pewnie wiele osób zastanawiało się czy przed stworzeniem i zjedzeniem potrawy z konsystencją sosu nie moczę gęby w tym samym wywarze z proszku. Nie moczyłam... no chyba, że przez sen.

Należę też do grona makaroniarzy. Włoskich korzeni zapewne nie mam. Chyba, że mam, a podczas chrztu ksiądz pomylił wodę z Ace. To by wiele zmieniło w moim wypadku. Najjaśniejsza z Włoszek nie musiałaby się ciągle tłumaczyć dlaczego makaron mogę żreć na potęgę, nie umniejszając oczywiście twórcom innych zapychaczy.

Kiedy zatem zrezygnowałam z torebkowych cudów, tworzyłam makaronowe rewolucji i wyszło mi między innymi pyszne takie coś:

ZIELONE SPAGHETTI Z ŻÓŁTYMI POMIDORKAMI KOKTAJLOWYMI

cukinia średniej wielkości
250g zielonego młodego groszku
garść liści bazylii
garść liści roszponki 
dwie cebule
oliwa

puszka groszku konserwowego
woda 200ml
dwa ząbki czosnku
łyżka jogurtu naturalnego (opcjonalnie)
garść startego sera (opcjonalnie)

małe opakowanie żółtych pomidorków koktajlowych (250g)
ugotowany makaron spaghetti
sól, pieprz, oregano

Kroimy cebulę w kostkę i rumienimy na patelni z rozgrzaną oliwą.  Dodajemy pokrojony młody groszek i posiekaną roszponkę. Cukinie myjemy i trzemy na dużych oczkach, dorzucamy do reszty warzyw. Kiedy z cukinii wyparuje woda dodajemy posiekaną bazylię i smażymy jeszcze kilka minut. Przyprawiamy wedle uznania solą, pieprzem, oregano.


W garnku zagotowujemy wodę dodajemy odsączony groszek z puszki, ząbki czosnku doprowadzamy do wrzenia i gotujemy 5-10 minut. Następnie ściągamy z ognia i blenderem miksujemy na gładką masę. Do sosu możemy dodać starty ser i łyżkę jogurtu naturalnego (ja wolę wersję light). Mieszamy z makaronem.

Na makaron nakładamy zielony farsz i pokrojone na ćwiartki pomidorki koktajlowe.








wtorek, 14 sierpnia 2012

Toskańska zupa

Uwielbiam zupy, ale nie przepadam za nimi w okresie upałów. Nie wliczając oczywiście chłodników. Ale jest jedna, którą mogę jeść zawsze. Toskańska zupa z pomidorów i ciecierzycy. Czy byłam we Włoszech? Nie jestem pewna. W wieku kilkunastu lat rodzice wysłali mnie na wycieczkę po Europie i chyba zwiedziłam jej połowę, w tydzień, za szyby autobusu. Pamiętam postój w Austrii w McDonaldzie, z którego ukradłam plastikową piłeczkę, nocną przechadzkę w Szwajcarii, wzdłuż zamkniętych sklepów z zegarkami. Hotel we Francji, w którym otwierano drzwi kartą, a moja jak na złość działać nie chciała. I Hiszpanię, w której byliśmy chyba najdłużej. Kupiłam paczkę  podobno hiszpańskich muszelek w sklepie, bo na zbieranie na plaży mieliśmy za mało czasu. Potem jeszcze Niemcy i Europa Park, żeby wyszumieć dzieciaki na setce karuzeli i innych atrakcji, żeby po powrocie opowiedziały rodzicom, jak to na wycieczce było fajnie z przewodnikiem, co chętnie śpiewał, chociaż nie potrafił i z nową umiejętnością robienia zdjęć atrakcjom z fotela autokaru, zza szyby na czerwonym świetle.

Chyba zatem we Włoszech nie byłam. Była moja siostra całując wszystkie drzwi do raju, rzucając drobniaki do każdej napotkanej fontanny, siadając na schodach, które gwarantują powrót do włoskiej familii. Siostra na przekór zamiast obrazków świętych przywiozła wypasione lenonki z emblematem pacyfki i maryśki. Wieś straganów jak by nie patrzeć, wtedy nie do kupienia na polskich bazarkach.

Więc moja jedna z ulubionych zup nie wiem jak pojawiła się w moim domu, ale zapewniam, że warto jej nie pomijać. Zupa jest prosta w przygotowaniu i na pewno nadaje się dla tych, co dopiero zaczynają swoją przygodę z "bez mięsa".



TOSKAŃSKA ZUPA Z POMIDORÓW I CIECIERZYCY

dwie puszki pomidorów
dwie puszki ciecierzycy/cieciorki w zalewie (gotowej do spożycia, jeśli jest nie do zdobycia można kupić surową i wcześniej namoczyć ją według zaleceń na opakowaniu)
litr bulionu warzywnego 
dwie gałązki świeżego rozmarynu (lub łyżeczka suszonego)
4-5 ząbki czosnku (w zależności od potrzeby czosnkowego kapcia w ustach po kilku godzinach po spożyciu)
duży pęk natki pietruszki lub dwa małe
ugotowany makaron (ja używam świderków)
oliwa (ok 4 łyżek)
sól, pieprz
bazylia do ozdoby

Czosnek przeciskamy przez praskę (dla leniwych lub wiotłych proponuję siekanie). Następnie w rondlu podgrzewamy oliwę i lekko podsmażamy drugie ulubione warzywo ogrów. Dodajemy rozmaryn i pomidory. Gotujemy przez 15 minut. Dolewamy bulion, odcedzoną ciecierzycę i posiekaną natkę pietruszki. Gotujemy ok 10 minut. Wyjmujemy rozmaryn. Połowę zupy miksujemy i mieszamy z pozostałą połową. Doprawiamy solą i pieprzem. Podajemy z makaronem i ozdabiamy listkami bazylii.



Włala!

Słów parę...

Nie jestem przeciwko feministkom. Ani mężczyznom, a może i tym bardziej. Nie szufladkuję, nie rozsadzam po kątach życiowych misji. Wydaje mi się zwyczajnie, że w życiu oto chodzi, by każdy odnalazł to, co lubi. Bez łatki "domatora", "kury domowej" czy "zwyrodniałej matki" - bo to co robimy  niech nas i określa, ale niech jedna czynność nie przysłania obraz nas całych...

Ja gotuję. Też...

Dla siebie, dla innych. To moja terapia, która uspokaja mnie w codziennym wirze nieuchronnie mijającej doby. Lubię gotować, chociaż nie od zawsze. Pewnie zapędy mam po matce, która chyba nigdy nie wpuściła mnie do kuchni, myśląc, że z trudem podgrzewam wodę na czerwoną herbatę, od której cichaczem od lat się uzależniam.
Moja mama - super babka - i jak to super babki miewają lubią mieć w sobie wszechmoc w każdym calu. I tak i moja mama szła nie tylko na jakość, ale i skrupulatnie dążyła do dużej ilości. Nigdy nie zrobiła poniżej normalnej ilości naleśników, kotletów, gołąbków... Zawsze liczba oscylowała blisko 100 sztuk, a czasem i ponad. Jak bigos to w największym garnku, który prawie haczył o górne szafki...  Ale od zawsze gotuje smacznie. Nie ważne czy jest to pierwszy czy czterdziesty ósmy krokiet, w jednym czy pięciu smakach.  Nie wiem też czy lubi gotować. Ale na pewno nie robi tego za karę.

Moja siostra za to gotować nie lubi. Wychodzi jej to całkiem zgrabnie, ale należy raczej do tych kobiet, które kuchnie wpisują jako element desingu w wielkim nowoczesnym domu. Może i dobrze, jest tyle innych dziedzin, które ona robi z przyjemnością, a których ja nie znoszę. Ona jest ekspertem w myciu podłogi, a ja mam odruch wymiotny na myśl o mopie. Bo nie znoszę mycia parkietu. Tak samo jak wywieszania prania i ściągania naczyń z suszarki. A ona z lekkością gazeli pomyka po 170 metrach kwadratowych z nowym parowym "karcher'em".

Kiedy pierwszy raz przechodziłam na wegetarianizm moje zdolności kulinarne ewoluowały obiadem w postaci "ziemniaki z surówką minus mięso". A moja mama nie chciała poddawać się moim fanaberiom. Bo jak dziecko, które kiedyś ociekało apetytem, w tym przede wszystkim na mięso nagle ma coś ograniczyć. Dodatkowo pod koniec lat 90'tych wegetarianizm był sektą, młodzieńczym buntem lub złem koniecznym - dietą nadaną przez kata lekarza. Ja według mojej mamy byłam gdzieś pomiędzy pierwszym a drugim. I pewnie cichaczem modliła się o powrót do czasów, kiedy jej córka marzyła o wynalazku w postaci jogurtu o smaku szynki. Nie wyszły modły, przynajmniej do czasu.

Gotować zaczęłam w internacie. Moja przyjaciółko-współlokatorka z podobnym stażem "bezmięsa" nauczyła mnie nie rozgotowywać ryżu, albo tłumaczyć, że rozgotowany ryż też jest smaczny, gotować w elektrycznym czajniku jajka i makaron oraz podgrzewać dania w tosterze. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego nie nabawiłam się anemii. Pewnie przez teflon, który był zdzierany z tostera z każdym przepysznym daniem.

Do mięsa wróciłam przy okazji miłości. Pierwszy i ostatni raz zrezygnowałam z tego co lubię w imię pseudo człowieka, którego kubki smakowe kończyły się na konserwie tyrolskiej. Pichciłam, piekłam, gotowałam. Schabik faszerowany, zupki trupki, ciasteczka. A on jak na typowego harcerza sięgał po pasztet z puszki. Po roku pichcenia powiedział mi, że jestem gruba i niedługo wysłał mnie w cholerę. I tak oto mięsem odbiło mi się na dobre. Na pocieszenie dzisiaj jest z chudą wywłoką, która zapewne boi się wszystkiego powyżej dwóch kalorii.

Z bagażem nowych doświadczeń zabrałam się za zrzucanie zbędnych 10 kilogramów. W tym czasie przyszła pora na nową miłość, która nigdy nie powiedziała nic złego na temat ani moich krągłości, ani brzuszka, co zawsze chciał być z przodu. Akceptował mój ponowny wegetarianizm, chociaż jako student nie wyobrażał sobie życia bez zbiorowej pielgrzymki do biedronki po kilogram podobno pysznych parówek. Jednak zajadał się wszystkim co i bezmięsne...
Na pierwszą randkę zabrał mnie do knajpy. Pewnie dlatego, że jedynym dla niego daniem bez mięsa były pierogi a na przygotowanie ich było już za późno. Wykwintna restauracja okazała się barem mlecznym na rogu ulicy, której mieszkał. Lubię bary mleczne, chociaż nigdy nie uważałam, że są dobrym miejscem na pierwsze, drugie i kolejne randki, gdzie wesoły Pan Józef pyta "będziesz jadł to jeszcze?"
Za randkę przyszło mi zapłacić, bo mój luby zapomniał portfela. Wróciłam do jego mieszkania z zamiarem ugotowania zupy, by poznał prawdziwy bezmięsny smak buraka. I ugotowałam, ale na drugi dzień, bo 8 godzin sprzątałam jego kuchnię, w której ostatnio pichciła chyba świętej pamięci pewna babcia - była właścicielka tego mieszkania. I tak w amoku porządków wyrzuciłam stertę słojów i przeterminowanych produktów. Znalazłam też nieokreśloną nalewkę, którą wypiliśmy parę wieczorów później i sztuczną szczękę w kredensie, która posłużyła wielokrotnie jako "zęby niespodzianka" w plecaku współlokatora.

I tak jedyna i prawdziwa miłość wpłynęła na moje kulinaria.  I po 6 latach związku dołączyła do rzeszy wegetarian. I od tej pory pichcę jak szalona. W zależności od nastroju - na ostro w dzień ponury, słodziej gdy jest słońce na niebie. Zwyczajnie wyładowuję emocje. Ale bez obaw - do niczego nie pluję w imię "już ja Ci pokażę" lub/i "ale żeś mnie wkurzył". Chociaż szczerze przyznaję myślałam o tym niejednokrotnie...

Nie rozpisując się jednak bardziej. Ten blog będzie o nie mięsie, nie feminiźmie i nienormalnej kucharce...